Kurki! W lesie są kurki! Sierpień przywitaliśmy żółtymi grzybami. Spać trudno było na tym naszym Podlasiu, bo człowiek nie mógł się już doczekać poranka i grzybobrania. Zbieranie grzybów to lokalny sport powiatowy, kto pierwszy i szybszy ten lepszy.
Tu grzybowa konkurencja nie śpi. Wstaje o świcie i daje nura do lasu. Sąsiadki na grzyby lecą już o 4 rano i wracają z pełnymi wiadrami, kiedy my dopiero dopijamy pierwszy łyk kawy. Czyścimy po nich las z grzybowych spadów. Trudno w takich okolicznościach o okazałe egzemplarze. Zbieramy raczej kurkowe oseski, które trzeba spod ziemi wyszarpać, ewentualnie kurkowe dziadersy dożywające podgniłej starości w gęstwinie jakiś upiornych krzaków.
U nas na wsi kurki zbierają kobiety. Sąsiedzi mówią, że te „żółte grzyby” to nie są prawdziwe grzyby dla prawdziwych facetów. Kurki są dobre dla bab, prawdziwi faceci zbierają tylko prawdziwki. Z punktu widzenia kulinariów – coś tych panów w życiu omija. My zjadamy kurki od śniadania po kolacje. Z jajecznicą, na chlebku, z makaronem. Najprościej najlepiej.
Najwięcej, bo parę emaliowanych garnków, zjedliśmy prostego makaronu z kurkami. Rekordzistą w porcjach okazał się Kuba. Uwielbiam patrzeć jak je. Kocham ludzi, którzy kochają jeść. Taki mały fetysz. Poniżej podaję przepis Piotrka na ów makaron, bo jest niezwykle prosty i satysfakcjonujący. I co najważniejsze – nie zawiera śmietany. Nie znoszę połączenia śmietany z grzybami, tej konsystencji i koloru, dla mnie to jakaś podejrzana ektoplazma.
Makaron z kurkami, białym winem i masłem
Prosty, szybki, pyszny, bez śmietany.
(4 porcje)
- 450 g makaronu spaghetti
- 300 g oczyszczonych kurek
- 4 ząbki czosnku
- 1 mała średnia cebula
- 100 g masła
- 100 ml białego, wytrawnego wina
- 2 łyżki posiekanej natki pietruszki
- sól, grubo mielony pieprz
- 100 g parmezanu, grana padano lub pecorino romano
W garnku z osoloną wodą gotujemy makaron. W tym czasie przygotowujemy sos. Kurek nie kroimy. Ewentualnie tylko te największe rwiemy na mniejsze kawałki. Grzyby powinny być w całości. Czosnek kroimy w plasterki. Cebulę drobno siekamy. Na patelni rozgrzewamy masło. Gdy się rozpuści dodajemy posiekaną cebulę. Smażymy i czekamy aż się zeszkli. Następnie dodajemy czosnek. Smażymy 20 sekund, po czym dodajemy kurki. Normalnie tego nie robimy, ale w tym przepisie to mus, czyli od razu solimy grzyby. Grzyby dzięki temu szybko puszczą wodę, z której powstanie pyszny sos. Dusimy kurki 3 minuty. Po tym czasie dolewamy wino. Dusimy kolejne 2 minuty. Czekamy, aż alkohol odparuje, a sos się trochę zredukuje. Teraz dodajmy ugotowany makaron i 150 ml wody z gotowania makaronu. Wszystko razem gotujemy, cały czas mieszając, aż sos zgęstnieje i zrobi się kremowy. Pod koniec dodajemy posiekaną natkę pietruszki. Makaron nakładamy na talerze, dodajemy pieprz i starty ser.
Kurkami mimo wszystko nie zdążyłam się najeść, bo przyszła susza i zmiotła grzyby z lasu. Ale sierpień był miesiącem spektakularnego pomidorowego sukcesu. Pomidory w ogóle w tym roku były jakieś szałowe, a te własne wybornie się udały. Sadzonki od kumpli i teściów wsadzone w parę skleconych ze starego drewna inspektów przed chatką dały zaskakująco bujne i pełne smaku plony. Sąsiedzi, którzy do tej pory obserwowali nasze ogrodnicze zrywy z serdecznym politowaniem, nie mogli się im nadziwić. Myślę, że w sierpniu osiągnęłam maksymalne stężenie likopenu w krwiobiegu, bo pomidory jadłam w każdym posiłku, z fasolką szparagową, kalafiorem, sadzonym jajem i świeżo starte lądowały w makaronie. Dokupywałam nawet hiszpańskie gazpacho w Biedrze do picia, bo zorientowałam się, że w jej lodówkach pojawiło się to wyborne pod znaną marką Don Simon.
Po wykarczowaniu dżungli za chatką odkryliśmy krzaki aronii, którą jadam teraz nałogowo na śniadanie w formie papy ukręconej z innymi owocami lub z twarogiem i jogurtem. Jabłonki w tym roku się zmówiły i wszystkie na trzy cztery zrzuciły tyle jabłek, że jest to prawdziwa klęska urodzaju. Przerabiamy je na musy do weków oraz na szarlotkę.
Nie myślcie sobie, że ja tylko na wsi siedzę. Otóż nie, w sierpniu miałam epizod z wielkim światem, bo wybrałam się do spalonego słońcem Londynu na ślub mojej ukochanej siostrzyczki. Ślub był w stylu Holly i jej wybranka Joe. Kompletnie bezpretensjonalny. Po domknięciu spraw formalnych poszliśmy do parku napić się szampana i zjeść kanapki z piekarni obok, a potem do gastropubu na klasyczne brytyjskie jedzenie i szkockie tańce, bo może Holly jest w połowie Polką, ale w drugiej – Szkotką.
Następnego ranka, za namową siostry, poszłam na jeszcze bardziej klasyczne brytyjskie śniadanie za grosik, czyli na węgorza, paja i ziemniaczane puree. Bizarne i kulinarnie graniczne było to przeżycie. Każdą wizytę w Londynie zaczynam z reguły od lanczu w Bao, więc pobiegłam do jego lokalizacji, w której jeszcze nie byłam – tuż obok Borough Market i London Bridge. Schrupałam krokiecika z grzybów, zagryzłam sałatką z jarmużu i siadłam przy grillu w restauracji Kiln, która też jest na liście ulubionych miejsc w Londynie.
Mimo skrajnie wysokich temperatur w mieście, jakich nie odnotowywano od lat, zjadłam tutejszy bestseller jakim jest zapiekany w glinianym naczyniu makaron sojowy z mięsem kraba i boczkiem. I to z widokiem na otwarty ogień tlący się pod grillem tao! Tak, było dość gorąco. Kiedyś St. John było moim ulubionym miejscem w mieście, zaglądałam tu na welsh rarebit, czyli walijską grzankę z sosem worcester, która w połączeniu z piwem wprowadzała mnie w błogi nastrój. To się zmieniło, odkąd staram się nie jeść mięsa, niemniej jeśli nigdy w St. John nie byliście, musicie to koniecznie nadrobić. Ze wszystkich lokali Hendersona ten przy Smithfield Market, od 2009 roku utrzymujący gwiazdkę Michelin, lubię najbardziej.
Po powrocie rzuciłam się w wir nagrań kolejnych epizodów mojego podcastu Z Pełnymi Ustami. I tym sposobem miałam przyjemność zjeść mój ulubiony tort nasączony likierem Baileys z cukierni Cukier Puder w czym pomagała mi dzielnie dziennikarka Ania Gacek. Stołowałam się w Palomie Inn. I chociaż w wakacyjnym menu postanowiono zamordować pomidora zalewając go jakimś octowo-cukrowym lepiszczem, to i tak kocham to miejsce miłością szczerą i oddaną.
Zajrzałam też do Cicchetti, nowego miejsca pod szyldem Va Bene, któremu szefuje włoski szef kuchni Giacomo Carreca (przy ulicy Waryńskiego, tam gdzie kiedyś były roślinne burgery Chwast Food). Świetnie się bawiłam, bo menu ciekawe, dopracowane i pełne małych przekąsek o weneckiej proweniencji, a do nich wenecka wersja aperitivo – Select Spritz. Fajnie, ale drogo. Zdaje się, że trzeba będzie się do tego przyzwyczaić.
Sierpień zakończyłam efektownie i stylowo, bo na zaproszenie Hotelu Bristol. Spełniło się moje warszawskie marzenie o wdrapaniu się na hotelową gloriettę i spojrzeniu na stolice z niezwykłej perspektywy jaką jest Belle Epoque na dachu hotelu. Zachwyty podzielały drogie koleżanki, sączyłyśmy mimozę i podjadałyśmy ciekawe słone przekąski oraz pyszne koktajlowe ciasteczka inspirowane ofertą historycznej Cafe Bristol. Wieczór zakończyłam w Bristol spa, do którego chadzam od lat, bo to prawdziwa oaza spokoju w centrum miasta, oraz kolacją w hotelowym barze Lane’s w stylu nikkei. Były szparagi z ponzu, dzikie brokuły z sezamem i inne pyszności. Już wyglądam kolejnych, które przyniesie wrzesień.