Po dekadzie randkowania, a de facto wspólnego mieszkania w konkubinacie, postanowiliśmy się wreszcie ochajtać. Z daleka jednak od naszych rodzin i znajomych, po cichaczu i w tajemnicy. Decyzję o ucieczce z kraju w celach matrymonialnych podjęliśmy wracając z miesięcznej podróży po Wietnamie. Siedzieliśmy właśnie przy piwku z precelkiem na lotnisku w Berlinie, po długim locie w oczekiwaniu na przesiadkę, kiedy wpadliśmy na ten eskapistyczny pomysł.
Ślub w Rumunii wydawał się naturalną konsekwencją naszego ulubionego kierunku wakacji. Od lat ciągnie nas na rumuńską prowincję, w piękny krajobraz, pomiędzy Karpaty, na których połamał sobie zęby Ceausescu i nie zdołał ich zdewastować. Nasz ukochany Maramuresz jednak z formalnych przyczyn odpadał. Jedyna opcją był ślub w stolicy Rumunii, gdzie znajduje się polski konsulat, czyli w Bukareszcie.
GDZIE I CO ZJEŚĆ W BUKARESZCIE?
SPRAWDŹ MÓJ PRZEWODNIK!
Nic nikomu nie mówiąc polecieliśmy tam parę miesięcy później złożyć stosowne papiery. Wyprawę wyprzedził co prawda nużący etap papierologii, zbierania odpowiednich dokumentów po urzędach, oraz korespondencji z konsulem, który wydawał się na odległość strasznym służbistą. Na miejscu jednak serdecznie się nami zajęto. Usłyszeliśmy, że jesteśmy jedną z nielicznych par Polaków w historii ambasady, która zdecydowała się wejść w związek małżeński na rumuńskiej ziemi.
DLACZEGO WARTO JECHAC DO RUMUNII?
MAM TYLKO POWAŻNE I EFEKTOWNE ARGUMENTY!
Wpłaciliśmy okrągłą sumkę około dwóch tysięcy złotych za przeprowadzenie całej procedury. Teraz ruch należał do konsula, który miał wyznaczyć datę naszego ślubu. Po trzech miesiącach wracaliśmy już z powrotem na oficjalne złożenie oświadczenia o wstąpieniu w związek małżeński. W pełnej konspiracji zaprosiliśmy świadków i w czwórkę polecieliśmy do Bukaresztu, żeby spędzić tam parę gorących wrześniowych dni.
CO WARTO ZOBACZYĆ W RUMUNII?
OTO ZESTAWIENIE NAJPIĘKNIEJSZYCH MIEJSC
Pamiętam ten wyjazd jako czas kompletnej beztroski, przysypiania w ukrytych ogrodach opuszczonych secesyjnych pałaców, niekończących się uczt i popijania rumuńskiego wyśmienitego wina na dachach kamienic z widokiem na całe miasto.
Z tego wszystkiego do ślubu pobiegliśmy nieco spóźnieni. Ja w swoich wysłużonych kowbojkach, które już wcześniej podróżowały ze mną do Rumunii. W kiecce wintydż, którą miałam z ciuchowej wymianki od koleżanki a oryginalnie z mojego ulubionego sklepu Safripsti. Jedyną ozdobą był wianek i bukiet z łąkowych kwiatów. Piotrek wystąpił w słomianym kapeluszu i spodniach na szelkach.
Pracownicy ambasydy byli wzruszeni, świadkowie za naszymi plecami również, a na koniec dość długiej ceremonii grał nam patetyczny marsz weselny Mendelssohna. Szliśmy przez puste wnętrza ambasady, niezwykle stylowe i robiące wrażenie, w których rezonowała muzyka, prosto do baru za rogiem, gdzie wypiliśmy butelkę szampana. Potem jeszcze zajrzeliśmy do naszej ulubionej restauracji w ogrodzie za uniwersytetem. Mieliśmy ją w całości dla siebie, bo prócz nas nie było żadnych gości. Piliśmy wino, starsi kelnerzy w białych koszulach uzupełniali jego zapas na naszym stole, a my tańcowaliśmy do zapomnianych szlagierów takich jak np. „Acapulco”. Co było dalej nie pamiętam… Ale za każdym razem, kiedy wracam do Bukaresztu, coś mi się zaczyna przypominać.