W warszawskiej gastronomii kryzysu nie widać. Bawimy się tak jakby jutra miało nie być. Kwitnie konsumpcja, kolejki ustawiają się do najmodniejszych i wcale nie najtańszych lokali, otwierają się nowe ale już głośne miejsca, a menu eksplodują nowymi specjałami. Co prawda od kuchni wygląda to zgoła inaczej. Rachunki rosną po obu stronach. Za kawę z ciastkami wypitą w towarzystwie koleżanki płaci się już ponad sto złotych, a restauratorzy i cukiernicy nie nadążają za rosnącymi z tygodnia na tydzień fakturami za dostawę potrzebnego towaru.
Śniadanie w kolejce
Kolejki stoją już od rana do miejsc słynących z oferty śniadaniowej. Ja na czczo mdleję, więc ostatnio z podziwem tylko minęłam kolejkę głodnych do popularnego miejsca jakim jest Bułkę przez bibułkę na warszawskim Mokotowie. Sama wybrałam małe słodkie śniadanko w Aromacie przy Puławskiej. Tu takiego tłumu nie ma, można usiąść w spokoju, i to w dewizowym towarzystwie, bo wokół sami cudzoziemcy z Europy Zachodniej raczący się tostami z awokado i flat white. Ich z pewnością ominęła drama z herbatnikiem, które zniknęło z logo tej sieci piekarni. Klienci Aromatu byli niepocieszeni zmianami w identyfikacji. Herbatnika już nie ma, ale w sobotniej ofercie są cruffiny, czyli dorodne i wyrośnięte dzieci romansu muffinki z croissantem. Przyjemnie chrzęszczące cukrem z zewnątrz, a lekkie, wręcz obłoczne w środku.
Nowe miejsce: piekarnia Kubuś
Jakaś niezwykle dobra energia bije z tego miejsca przy Marszałkowskiej 19. Nie wiem, czy to zasługa wystroju, świetlistości i bajkowości Kubusia, czy też przemiłej uśmiechniętej ludzkości, która pracuje w tej otwartej na spojrzenia piekarence. Kubuś nieśmiało zadebiutował w Tłusty Czwartek pączkiem z jajkiem na miękko. Widziałam jego zdjęcia w całym internecie, ale nie zdążyłam przybiec i wbić w tego pączka zęba. A szkoda, myślę, że mógł zrobić zamieszanie podczas naszej wielkiej pączkowej degustacji, której możecie wysłuchać w podcaście tutaj.
Kubuś i bez jajcarskich pączków robi wielkie zamieszanie i czuć już teraz, że szykuje się na spektakularny sukces. Piekarnia wypieka wyśmienite chleby na zakwasie, chałki, bagietki, bułeczki i drożdżówki. I to w cenach – jak na Warszawę – całkiem przystępnych za taką jakość. Pojawia się w związku z tym klientela w każdym wieku, a nie tylko ta z pierwszym wąsem pod nosem, by zrobić sobie zdjęcie z tutejszym łabędziem na ścianie. Od ósmej rano do ręki można chwycić też niebanalne bardzo smaczne i satysfakcjonujące kanapki, lub zjeść je na miejscu popijając kawką. W planach menu na cały dzień, a także wino, jak tylko lokal dostanie koncesje. Za miejscem stoi doświadczona ekipa odpowiedzialna za takie stołeczne miejsca jak ØL3 za rogiem przy ul. Oleandrów 3 czy nadwiślańskie Schodki.
Gdzie na omlet?
Po nagraniu rozmowy z Mati Pichci, podcastu, w którym wspólnie jemy francuski omlet, nieustająco szlifuję go w domu ale i szukam na mieście. Sprawdziłam, że w Barze Rascal serwują go w trzech wersjach – sauté, z gorgonzolą lub na słodko z konfiturą ( od 13 czy 19 zł), a także w nowej lokalizacji Być Może obok wydziału architektury, przy ul. Lwowskiej 17. Zerknijcie przy okazji na mój wpis śniadaniowy tutaj, bo zaczynam tam gromadzić nowe zaktualizowane śniadaniowe adresy.
Zajrzałam także do Czytelni przy Kasprowicza na Bielanach i zjadłam pysznego croissanta z kozim serem i gruszką upieczonego w pobliskiej piekarni Dej. Bielańska Czytelnia chyba już ruszyła ze śniadaniową oferta, muszę się tam pofatygować i ją sprawdzić.
Nowe miejsce: restauracja Krym
Na wprost ambasady Rosyjskiej przy Alei Ofiar Rosyjskiej Agresji (ul. Belwederska) pod numerem 44 otworzyła się restauracja Krym. Ma logo w kolorze flagi Ukrainy, która zresztą dumnie powiewa przed wejściem. W menu parę klasyków kuchni krymskotatarskiej dopracowanych i robionych od podstaw na miejscu. Aromatyczny rozgrzewający bulion z malusieńkimi pierożkami z siekaną wołowiną, dzewezli makarne czyli ręcznie robiony makaron z orzechami włoskimi, słodką podsmażoną cebulką i czosnkowym sosem, czy jantyk czyli ciasto robione na suchej patelni z farszem szpinakowym i z siekaną wołowiną a do tego pikle. Miejsce stawia głównie na czeburiek, bo to wizytówka kuchni krymskotatarskiej, chrupiący i soczysty, ale można tu wpaść też na coś słodkiego do kawy przygotowywanej na miejscu w tygielku podgrzewanym w piasku. Taka kuchnia oparta na paru składnikach wzrusza mnie swoją prostotą, rzemiosłem i smakowitością. Równie ujmująca jest rodzinna atmosfera, bo to miejsce prowadzone przez małżeństwo. On dziennikarz, ona artystka, na sali syn, który studiuje w Warszawie. Na ścianach rysunki jego dziadka oraz mamy. Miejsca szukali dwa lata, na to trafili kiedy trwała już wojna, na lokalizacje na wprost ambasady Rosyjskiej. Warto tego typu miejsca wspierać całym sercem.
Nowe miejsce: Butero
Zaciągnęła mnie tu Kuci, która na co dzień karmi mnie treścią ambitną i rozwijającą w swoim podcaście „Kobiety objaśniają świat” oraz w równie jakościowym wybitnie smacznym duecie „Szósty zmysł” z Martą Niedźwiecką. Butero, czyli masło, gwarancja komfortu i przyjemności, szczególnie, że w wydaniu mocno sentymentalnym i zahaczającym o podlaskie smaki. W menu babka ziemniaczana obsypana skwareczką, świnie mogą przy tym spać spokojnie, bo skwareczka jest z tofu. Są także jędrne kopytka, klusek nigdy nie odmawiam, oraz pierogi o wyglądzie poduszkowców, skrywające w środku niekończące się pokłady ziemniaczanej poezji. Wnętrza zaś przypominają mi nieodżałowaną Le Madame Krystiana Legierskiego. Wejście do Butero jest również nieco skitrane, bo trzeba wejść w podwórko kamienicy przy Brackiej 3., pomiędzy placem Trzech Krzyży a Vitkacem. Będę wracać i wyjadać masło palcem. Ostrzegam.
Stare ale jare: Pekin Duck
Do restauracji Pekin Duck przy ul. Drawskiej 29A na Szczęśliwcach ciągnęła mnie mama Linh i papa Linh od dawna. To miejsce słynie z najlepszej kaczki po pekińsku w mieście i moi przyjaciele chcieli bardzo jej spróbować. Na miejscu okazało się, że zamówiona kaczka jest, kucharz przywiózł ją nawet elegancko w wózeczku, ale najlepsze co było na stole, to moje wegańskie jedzenie. A nie jest go wcale mało w dość obszernej karcie restauracji. Także śmiało mogę Państwu polecić głownie chrupiące i zaskakujące grzyby mun oraz wszystko co jest jakąś formą soi – czy to jej kożuchem czy po prostu tofu. Wszystko smaczne, zaskakujące. Parę słów powinnam jeszcze poświęcić wnętrzom. Tak, naprawdę doceniam ten buduarowy klimacik z lat 90.
Smażona pizza na deser
Na koniec jeszcze deser. Klasyczny zjadłam w Tonce, cukierni Moniki Waleckiej na warszawskim Muranowie. Najbardziej mi podeszła jej wersja miodownika zwana „honey cake” – wpadnijcie tu kiedyś.
Jako, że przez pół miesiąca jadłam pączki – o czym możecie poczytać tutaj, Tłusty Czwartek spędziłam tłusto ale wytrawnie, bo w murach Pizzaiolo przy ulicy Kruczej. Tu raz w roku można zjeść usmażoną pizzę, w stylu wiernym ulicom Neapolu, a nawet w wydaniu uprzednio usmażonym, a potem upieczonym w piecu. Wspaniałość. Przy okazji: czy wiecie, że Pizzaiolo wiosną, a może bardziej latem, doczeka się drugiej lokalizacji w pawilonach na tyłach Nowego Światu? Na miejscu barku, w którym stołowałam się w okresie studiów, czyli niezapomnianym Co Tu. Ja już widziałam wizualizację tego projektu, ale chyba nie mogę o tym pisać. Czekamy!
A na klasyczny deser to zapraszam do mojego podcastu. W lutym poza degustacją pączków z Sugarlady i Rozkosznym chrupałam także orzeszki z Oriną Krajewską, ćpałam słodką bułę z Justyną Suchecką, a przy wuzetce rozmawiałam o historii polskich deserów z Maćkiem Nowickim. Do usłyszenia w kolejną niedzielę „Z pełnymi ustami”.