Miałam kilka lat, gdy zaczęłam bawić się w restaurację. Korzystałam z okazji, gdy w domu zbierali się krewniacy. Atakowałam ich książką telefoniczną, udającą menu, prosząc, by złożyli zamówienie na swoje wymarzone dania. Byłam kelnerką opryskliwą i niezbyt uprzejmą.
Zamówienia krewnych kwitowałam krótkim „nie ma”, z zadziwiającą wprawą kopiując ówczesny PRL-owski styl obsługi. W ofercie mojej wyimaginowanej restauracji dostępne było tylko fantazyjne „ciastko z grocha”. O ile pamiętam, była to jakaś błotnista breja podana na małym talerzyku. Moi dzielni krewniacy mierzyli się z jej trudną strukturą, uprzejmie udając konsumpcję.
Przypomniała mi się ta zabawa, gdy po raz pierwszy odwiedziłam Wilczy Głód, małą, rodzinną restaurację na ulicy Wilczej. Leśne, dzikie wnętrza projektu studia Colorofon, bezpretensjonalna atmosfera i karta jak z bajki, pełna fikuśnych jak „ciastko z grocha” propozycji, zachęcały do zajęcia miejsca przy stoliku. Spróbowałam mojego ulubionego połączenia – śledzi i buraczków – w nieco innej formie.
Zamarynowane w przyprawie korzennej śledzie spoczywały na wyspie pośród octowej, słodkiej zalewajki. Smak tego swoistego chłodnika był niezwykły, z owocową nutą w kompotowej, choć wytrawnej kompozycji. Śledź pokryty czarnoziemem przypraw był mniej porywający, ale zyskiwał po ich zeskrobaniu (15 zł). Kaśka dziobała z gracją kanarka egipskie dukkah, mieszankę przypraw i nasion podawaną z oliwą i ciepłą pitą (15 zł), zupełnie bez entuzjazmu.
Mdły quiche z buraczków, ananasa i z odrobiną gałki muszkatołowej (25 zł), choć pomysłowy, również jej nie zachwycił. Ja miałam więcej zabawy z przewrotną wegetariańską wersją flaczków z boczniaków podanych w moim ulubionym słoiczku (12 zł). Przyprawione na polską modłę, suto zasypane majerankiem, spoglądały na świat okami tłuszczu. Wilczy Głód za pierwszym razem apetytu nie zaspokoił, choć zaintrygował.
Dlatego postanowiłam dać tej studenckiej nieco knajpce drugą szansę. Wilczy Głód odwiedziłam z Kuchcikiem i zjedliśmy bardzo smaczne przekąski – szanklisz (również w słoiku), czyli aromatyczne kuleczki z odciśniętego jogurtu z dodatkiem skórki cytryny, mięty, harrisy i czarnuszki (12 zł), oraz nanbanzuke (i znów w słoiku), marynowanego łososia po japońsku, przypominającego w smaku rybę po grecku, a może bardziej smażone filety śledziowe zamarynowane w occie (16 zł).
Połów trwał i zakończył się konsumpcją chrupiącego i delikatnego dorsza nurkującego w jogurtowym dipie (32 zł). I tym razem jednak nie wszystko było udane – Sebastian samotnie walczył z pieczoną w jabłkach i pomarańczach kaczką, najdroższym daniem z karty (37 zł). Biedaczka zupełnie się udusiła i zaparzyła w swoim sosie, mięso nie chciało odejść od kości ptaszyska. Bartek w grymasie zawodu wykrzywił usta po paru kęsach sałatki z roszponki, fety, daktyli i żurawiny (27 zł). Jej smak rzeczywiście był… mało popularny.
Obsługujący właściciel bezszelestnie i z wielkim urokiem dbał o nasz stolik. Poproszony, wyjawił też historię miejsca, które powstało poniekąd za sprawą jego rodziców, od lat prowadzących kantyny. Dziś pomagają mu w Wilczym Głodzie – mama lepi pierogi, a tata dba o zaopatrzenie. Jest też siostra, która podsuwa pomysły do menu i udziela się w kuchni prowadzonej przez szefa Wojtka Strusa. Może nie wszystko wychodzi im najlepiej, ale cenię ten rodzinny koncept za fantazję i poszukiwania wykraczające poza schemat carpaccio i penne z łososiem. To dobry kierunek. Zajrzyjcie do Wilczego Głodu koniecznie, szczególnie jeśli planujecie dużą zabawę z gastronomią i „ciastkiem z grocha”.
Wilczy Głód
ul. Wilcza 29 A
Warszawa