Znajomi i czytelnicy pytają: mam tylko dwa dni w Warszawie, gdzie zjeść? Dokąd poszłabyś na randkę z chłopakiem? A na plotki z koleżankami? Warszawa ma tyle ciekawych miejsc, które wybrać? Poniżej więc znajdziecie moje ulubione adresy, żeby wszystkim było wygodniej. Odwiedzam z ciekawością nowe, modne i popularne, ale kiedy ktoś znowu przez parę minut serwujac mi kanapkę z majonezem opowiada mi o niej niestworzone rzeczy, jakby koncept kanapki i koncept majonezu wymyślił on sam, wracam zawsze do listy poniżej. Co i Wam proponuję. Lubię te miejsca za powtarzalną wysoką jakość obsługi i jedzenia, nawet jeśli są to restauracje z kuchnią prostą, a nawet domową. Takie bezpretensjonalne, szczere i prawdziwe jedzenie cenię najbardziej.
Butero, Bracka 3
Miejsce bazujące na maśle i docenione przez brytyjską rodzinę królewską. Na lanczyk wpadł tu bowiem nie kto inny jak książę William. Nie sądziłam, że miłość do masła połączy mnie kiedyś z następcą tronu Wlk. Brytanii. Bo Butero w języku esperanto to masło, czyli gwarancja komfortu i przyjemności. Tu przy Brackiej w wydaniu zahaczającym o bliskie mi podlaskie smaki. Stąd ten cytat z esperanto – Ludwika Zamenhofa, autora tego międzynarodowego języka, z twórcą Butero łączy wspólne pochodzenie z Białegostoku. W menu Butero znajdziecie chrupiącą i w pełni roślinną wersję babki ziemniaczanej obsypaną skwareczką z tofu. Karta zmienia się sezonowo, ale zawsze prócz babki znajdziecie w niej też różne smakowite kluseczki, pyszny chleb, smakowe masełka i fryty. Wnętrza Butero zaś przypominają mi nieodżałowaną Le Madame Krystiana Legierskiego.





Paloma Inn, Hoża 58/60
Czy za magnetyzmem tego miejsca stoi tost hawajski z wisienką i bekonem z yuby czy może bankietowa kanapeczka ze śledziem, czyli holenderskim matjasem na maślanej brioszce z podwędzonymi kaparami, wegańskim kawiorem, kwaśną śmietaną, słodką cebulką i szczypiorkowym zielonym majonezem? Mam podejrzenie, że to również kwestia obecności norweskiego sera brunost w karcie, który smakuje i wygląda jak chałwa w połączeniu z toffi, albo w ogóle tego dekadenckiego fondue, o które trudno w Warszawie. Czy można je jeszcze gdzieś zjeść poza Palomą? Nie wiem, ale na pewno właśnie tutaj pierwszy raz w życiu zjadłam makaron z kieliszka do martini! Od teraz mam ochotę jeść kluski tylko w taki sposób. A także faux gras. „Faux” a nie „foie”, bo to wersja wegańska do złudzenia przypominająca oryginał, zamiast tradycyjnych wątróbek są trufle, pasta miso, nerkowce i koniak. Kocham tutejszą fokaczię z marmite oraz klimat jak w zapętlonej kreskówce „Jetsonowie”. Wszystko razem wprawia mnie w błogi nastrój głębokiego myślowego spoczynku.





Fish market w restauracji Der Elefant, pl. Bankowy 1
Część rybna restauracji Der Elefant, ta do której wchodzi się od strony ulicy Marszałkowskiej, to mój ulubiony port rybny w mieście. Ma niepodrabialny retro sznyt gwarnego klasycznego bistro, a miejsc takich w Warszawie jest jak na lekarstwo. Lubię siadać tuż przy otwartej kuchni z efektowną ladą pełną świeżych owoców morza. Poza wyśmienitym śledziem litewskim, fajnym i tanim fish and chips jadam tu zawsze ostrygi (ulubione to te francuskie Gillardeau) i arktycznego słodziutkiego kraba podawanego z gorącym masłem. Przy zamawianiu tego ostatniego dostaniecie w komplecie gustowny śliniaczek.





Niigata Onigiri, ul. Polna 54
Ciepły ryżyk najlepszy. Na szybko, w biegu i do ręki, albo na miejscu, z miseczką pokrzepiającej zupki miso. Onigiri z Niigata Onigiri to pożywna pyszna kanapka z perfekcyjnie ugotowanego ryżu. Ryż sprowadzany z Niigata w Japonii jest niebywale mięsisty, jedwabisty i pełen smaku. Onigiri przygotowuje się na oczach klienta, można je zatem zjeść jeszcze ciepłe. Połowa menu to opcje wegańskie. Wśród nich ja zawsze wybieram onigiri dla koneserów czyli z natto, sfermentowanymi ziarnami soi. Ale są też klasyczne „łatwiejsze” kombinacje: yakiimo, lepkie, słodkie, umamiczne onigiri z pieczonymi batatami z pysznym majonezowym paprykowym sosikiem, czy umeboshi z japońską kiszoną morelą, słone i kwaśne jednocześnie, a w dodatku fioletowe od shiso. Jeśli jecie jaja to wbijcie zęba w Bongo, które zawsze zamawia mój mąż. To onigiri z żółtkiem marynowanym w sosie sojowym. Absolutna sensacja!



Lupo Pasta Fresca, Chmielna 132/134
To jedno z niewielu miejsc, którego jakość po otwarciu stale rośnie zamiast opadać. Z reguły tendencja jest przecież odwrotna i nauczyliśmy się jakoś z tym żyć. Bardzo lubię Lupo i nie wyobrażam już sobie Warszawy bez tego miejsca. Jest oryginalne i przystępne cenowo, ma świetny serwis i można się tu poczuć Tygrysem Europy. Wnętrza biurowca z lat 90. przy ulicy Chmielnej 134 odpicowano z fantazją i odwagą mrugnięcia do czasów polskiej transformacji. Lupo jest trochę na striptizie, a trochę na kluskach. To jest bardzo dobre i pociągające połączenie. Kluski polecam szczególnie, w sensie włoskie robione na miejscu pasty, ale i fenomenalnego bakłażana oraz przystawki.





Pizzaiolo Pawilony, Nowy Świat 22/28a, Pawilon 21/22
Lata przesiedziałam pod tym adresem, a szczególnie wagary na studiach. Kiedyś mieścił się tu kultowy bar orientalny Co Tu. Dziś to druga lokalizacja słusznie popularnego i uwielbianego Pizzaiolo z ulicy Kruczej. Łatwiej tu jednak o miejsce, bo można się ewentualnie rozepchać łokciami przy barze wokół pieca, poznać nieznajomych, bo wszyscy gromadzą się przy ogniu, zaszaleć, bo taka to już atmosfera i tradycja zaplecza Nowego Światu w Pawilonach. Lubię bardzo ten niezobowiązujący i nocny klimacik, który utrzymuje się nawet w środku dnia. To miejsce do którego z pewnością wpadałby Charles Bukowski, gdyby cokolwiek jadał i mieszkał w stolicy Polski.
Eatery, ul. Koszykowa 49 a
Polska kuchnia w wydaniu nowoczesnym i ładnym, pozbawionym cepelii i paździerza, do przyszpanowania i pokazania turystom. Bardzo lubię to powściągliwe i wysmakowane wnętrze, jak i sentymentalne, bo stare czarno-białe filmy oraz bajki z mojego dzieciństwa puszczone z rzutnika na jedną ze ścian. Wpada się tu na ziemniaczane krokiety z gzikiem (kryptonim: ziemniak w panko), kluseczki, pierogi, śledzika, tatara, kotleta mielonego i schabowego.


Kubuś Piekarenka, Marszałkowska 19
Kubuś piecze wyśmienite chleby (ulubiony to z karmelizowanym czosnkiem), bagietki, bułeczki, cebularze, chałki i drożdżówki, a na wynos prócz tej glutenowej konfekcji można także złapać do ręki kanapki. Na miejscu zaś zjeść jakieś fantazyjne i pyszne śniadanie. Jest pasta z makreli podana w szklanym pucharze jak wykwintny deser z lat transformacji, omlet z polskim homarem czyli słodkimi rakami w weselnym iście sosie na bazie wódki, babcine racuchy z jabłkiem, czy leniwe z wędzonym twarogiem. Wszystko podane na żółtych talerzykach duralex, które dekady temu były obiektem pożądania niejednej polskiej gospodyni. Jest pięknie i przestronnie, w kolorze naszej dobrej polskiej brzoskwini o retro posmaku, a nie jakiejś tam zagranicznej. Podłogę Kubusia skuto by odsłonić lastryko, stoły mają pierogową falbankę, na ścianach zaś rozpościerają się pastelowe fantazje prosto z piosenki Zdzisławy Sośnickiej „Jestem Twoją bajką”. Ja w Kubusiu czuję się jak zadowolony z siebie bobas. Wszystko tu jest jak z najmilszych wspomnień, i to takich lepszych, bo wymyślonych i podkolorowanych pastelami.




Café Bristol, ul. Krakowskie Przedmieście 42/44
To dla mnie najbardziej sentymentalne i niezmiernie ważne miejsce w zestawieniu. Kiedy byłam mała przychodziłam tu z ojcem na deser. To jedno z najsłodszych wspomnień z mojego dzieciństwa, jeden z momentów, który z pewnością przyczynił się do rozbudzenia moich kulinarnych zainteresowań. Mieliśmy nasz ulubiony stolik w kąciku, z którego widać było całą salę i wszystkich gości jak na dłoni. Ojciec zamawiał kawę, a ja mogłam przebierać w słodkościach. Z reguły dosiadali się do nas jacyś znajomi taty, bo w Café Bristol toczyło się wówczas towarzyskie i uczuciowe życie stolicy. W karcie nie było jeszcze wtedy torciku Stareckiej. Nie uwierzyłabym wówczas, że parę dekad później Café Bristol będzie serwować mój autorski deser. Przecież to spełnienie marzeń każdej dziewczynki kochającej słodycze! Żałuję tylko, że premiery torciku Stareckiej nie doczekał mój ojciec.




Kiedy padła ta nietuzinkowa propozycja od Hotelu Bristol postanowiłam zaszaleć. Chciałam stworzyć deser totalny, który pomieści w sobie wszystkie moje najskrytsze pragnienia o niekończącej się przyjemności. Torcik zbiera entuzjastyczne recenzje, jest zamawiany w większych ilościach na różne specjalne okazje i przebił już pod względem sprzedaży dotychczasowe bestsellery kawiarni. Przy jego tworzeniu inspirowałam się również architekturą hotelu. Szczególnie gloriettą wieńczącą ten piękny secesyjny budynek, nadbudówką z kolumnami widoczną już z daleka. Ale i momentem w historii ówczesnego cukiernictwa. Otwarcie Bristolu na początku XX wieku zbiegło się w czasie z modą na niezwykle efektowny i obfity styl dekorowania wypieków. Stąd te wszystkie fikuśne zdobienia mojego torciku kremem z kroplą likieru Cointreau na pięknie mieniącej się lustrzanej polewie przykrywającej całość. W smaku pełna dekadencja – finezyjne połączenie białej i gorzkiej czekolady, domowej konfitury malinowej i chrupiącej prażynki z musem szampańskim z brandy. Zapraszam.
Korzystasz z moich rekomendacji? Oznacz mnie na zdjęciu, będzie mi miło poznać Twoją opinię. Szukasz przepisów i pomysłów, jak delektować się życiem? Zajrzyj na moje profile społecznościowe. Nakarmiona Starecka to instagram, facebook i podcast „Z pełnymi ustami” do słuchania na Spotify, Tidal i Apple Podcasts. Życie jest za krótkie na złe jedzenie i warto je przeżyć z pełnymi ustami!