– Jedziemy do Moniki czy do Pragi? – zastanawialiśmy się z Kuchcikiem przed wyjazdem. Obie propozycje były kuszące – miasto, którego jeszcze nie widziałam i dziewczyna, którą poznałam niedawno, choć nasza podobna lekkość bytu wydawała mi się znajoma od lat.
Pragę znam z lektur. Z Hrabala zapamiętałam głównie stemplowanie pośladków w rytmie przejeżdżających pociągów i przedziwne gatunki grzybów (mglejarki szmaciaste i szmaciaki gałęziste), które według profesora Smotlachy były całkowicie jadalne. A z ukochanego i dobrze na mojej półce z książkami obsadzonego Kundery – jego wielką zdolność łączenia polityki z romansem oraz psa Karenina zjadającego croissanta na śniadanie.
Kiedy jednak przekroczyliśmy próg pięknej starej kamienicy na Žižkovie i weszliśmy do pełnej zapachów i tajemnic kuchni Moniki zrozumiałam, że przede mną przede wszystkim poznanie niezwykłej bohaterki i jej historii z Pragą w tle.
Schody do Monini
Pierwsze czary – chleb z pieczoną dynią i liśćmi szałwii
Choć z kuchni Moniki moglibyśmy wcale nie wychodzić (tyle się w niej działo, oj działo!) i łatwo sobie Pragę odpuścić, udało nam się odwiedzić parę miejsc i coś nie coś dowiedzieć o tutejszej kuchni.
Cafe Louvre (fot. Monika)
Słynna svickova nie zachwyciła. Słodki sos i bita śmietana ułożona na plastrze cytryny w połączeniu z wytrawnym mięsem i knedlami, wydała się lekko szokująca dla naszych warszawskich podniebień, choć miejsce do obserwacji popijających piwko Czechów było zacne (U Parlamentu).
Wytchnienia od czeskiej gastronomii szukaliśmy w pięknej secesyjnej architekturze. Na zdjęciach powyżej – Dom Miejski i jego staroświecka kawiarnia z detalem projektowanym przez Alfonsa Muchę.
Kolejny specjał – utopenec, pieszczotliwie zwany „chujem w occie” (pardon, pardon), czyli kiełbasa z kawałkami słoniny (špekáčky) rozczarowywała plebejskim konceptem.
Nic dziwnego, że po posiłku w czeskiej knajpie co poniektórzy mieli ochotę rzucić się w przepaść (pomnik Freuda).
Alternatyw do czeskiej kuchni nie znaleźliśmy wiele, dlatego warto zapamiętać Mistral z nowoczesną, lekką kuchnią (Bartek Von Sick <3).
No i Monię, która karmiła nas croissantami (i nie tylko). Było mi po nich równie błogo jak Kareninowi.