Jak zwiedza się zabytkowe miasto Stambuł ze znajomymi cierpiącymi na sakrofilię i reagującymi niezdrowym podnieceniem na widok obiektów sakralnych? Od meczetu do meczetu! Na szczęście ciągłe zdejmowanie butów i wpatrywanie się w święte obrazy pobudza apetyt na kuchnię turecką.
Prawda jest taka, że gdyby nie Przemek i Bartek, czyli Krakowski Makaroniarz, z pewnością zwiedzilibyśmy więcej stambulskich knajp, barów i kawiarni, niż nam się udało, ale też, objedzeni po kokardę, nawet na czworakach nie doczołgalibyśmy się do połowy obiektów, do których zagnali nas chłopcy, z Hagia Sophia, ze starożytnymi cysternami opartymi na marmurowych kolumnach zanurzonych w wodzie i z meczetem Sulejmana na czele. Chłopakom więc zawdzięczamy obcowanie z iskrzącymi się złotem mozaikami oraz bardziej przemyślane kierunki kulinarnych eskapad. Bo było tak…
– Czy mnie się wydaje, że widzę meczet? – zaczynał Bartek.
– O nie, ja nie wchodzę, one wszystkie wyglądają w środku tak samo! – wył ze zmęczenia i z niechęci do zdejmowania butów Kuchcik. Dlatego gdy naszej trójce kręciło się już w głowie od oglądania łukowatych sklepień, Kuchcik studiował swoje kulinarne zapiski przed wejściem do świątyń. Kiedy więc niewierni wychodzili z kolejnego odhaczonego na liście meczetu, wiadomo było, gdzie zjedzą kolację. A były to następujące miejsca.
Durumzade, Hüseyinağa Mh., 34435, Beyoğlu
W pierwszym odruchu podążyliśmy śladami Anthony’ego Bourdaina i zjedliśmy jagnięce serca i wątrobę zgrillowane na ruszcie i zawinięte w lawasz wraz z pomidorami, pietruszką i cebulą. To było nadzwyczajnie proste, smaczne i tanie jedzenie (około 12 zł), którym chciałoby się wypchać kieszonki, by mieć na zapas.
Sur Ocakbasi, Zeyrek Mh., 34083 Fatih
Przed wyjazdem Kuchcikowi całymi nocami śniła się turecka jagnięcina, musieliśmy więc zajrzeć do lokalu, który specjalizuje się w pieczeniu całych tusz w tradycyjnym glinianym piecu w ziemi. Upieczone małe kadłubki zwierząt wisiały zresztą na wystawie restauracji Sur Ocakbasi, by było jasne, gdzie odbywa się ten proceder. Bartek i Przemek na ich widok zażądali mięsa mielonego, ja zaś wsłuchałam się w swój atawizm i zamówiłam żeberka (około 16 zł). Kuchcik długo studiował menu, ponieważ w przeciwieństwie do chłopaków uprawiał turystykę skupioną wokół zwierzęcych wnętrzności. Tę istną bebechofilię najmocniej jak dotąd odczułam na targowiskach w Palermo, gdy chodziliśmy od kramu do kramu w poszukiwaniu frittoli (kanapki z flakami) czy pane con la milza (kanapki ze śledzioną). Dlatego także na naszym tureckim stole wylądowały jagnięce jelita faszerowane ryżem i pietruszką. Za cały posiłek dla czterech osób, popijany ajranem, wraz z deserem – lodami w kaszy mannie – zapłaciliśmy około 100 zł, nie zdołaliśmy się jednak dowiedzieć, dlaczego w logo restauracji jest dziecko wyskakujące z arbuza. Przecież wiadomo, że dzieci rodzą się w kapuście.
Nuruosmaniye Köftecisi, obok wejścia do Grand Bazaar, przed wejściem do meczetu Nuruosmaniye
Zbieraliśmy się właśnie do walki psychicznej na pieniądze, która zapewne czekała nas podczas targowania się w Grand Bazaar, gdy dostrzegliśmy kolejkę posępnych mężczyzn przed małym, apetycznie pachnącym lokalem. Przy trzech na krzyż stolikach w ciszy i skupieniu krępi bruneci jedli jagnięce kofty. Sennej atmosfery nie zaburzyła nawet nasza nerwowa obecność, spowodowana nieznajomością tutejszych zasad. Należało bowiem usiąść i spokojnie poczekać na jegomościa, który podsunął nam pod nosy najpierw sałatę skropioną sokiem z owoców granatu, chłopcom zupę z ciecierzycy, a w końcu upragnione tłuste, aromatyczne i soczyste kofty.
Grand Bazaar już w środku.
Müzedechanga, Sakıp Sabancı Cad. 42, Emirgan
Kuchnia działająca od dziesięciu lat przy muzeum Sabanci miesza ze sobą dania pochodzące z całej Turcji i podaje coś, co określilibyśmy z pewną obawą wyświechtanym terminem „fusion”. Jest to jednak miks z humorem, bo jak się nie uśmiechnąć na widok gruszek duszonych w winie z dodatkiem pieprzu, ukrytych pod czapą włosów dziadka, trochę jakby naszej waty cukrowej, czyli pishmaniye. Albo chrupiąc zdekonstruowaną baklawę z musem z pigwy czy siorbiąc pierożki z grzybami o smaku bawarki. Jeszcze zabawniej bywa tu przy okazji wystaw czasowych w muzeum, szczególnie ostatniej, kiedy dania w restauracji interpretowały dzieła Miró, a w żółtej zupie pływały kolorowe, żelowe nibynóżki. O wnętrzu restauracji można by napisać równie dużo, jak o jej otoczeniu. Po obfitym posiłku warto pokontemplować widoki z tarasu – na Bosfor i jego azjatycki brzeg naprzeciwko, zaprojektowaną przez włoskiego architekta willę obok, muzealną kolekcję malarstwa i kaligrafii oraz ogrody opadające zboczami pagórków ku wodzie.
Fenkuł konfitowany w oliwie, purée z bobu, oliwa pietruszkowa, melasa z granatów, czarnuszka.
Konfitowane karczochy, tapenada, dojrzewający ser.
Mus z twarożku, oliwa i oliwa pietruszkowa.
Pasta z dyni i orzechów, paski suszonego chilli (wiecie, że polscy kucharze nazywają je… włosami rudej?), czarny sezam.
Mocno cytrynowy sos aïoli, purée z pietruszki, bardzo małe kalmary (czy te oseski można już nazywać „baby”?).
Pierożki manti z dwoma rodzajami grzybów, karmelizowany jogurt kozi i wędzona herbata.
Duszone w winie z dodatkiem pieprzu gruszki pod czapą pishmaniye.
Baklawa z musem z pigwy.
Mama Shelter, Huseyin Ağa Mahallesi, İstiklal Caddesi No:50-54, Beyoğlu
Nie, nie spaliśmy w hotelu sieci zaprojektowanej przez Philippe’a Starcka, wpadliśmy tam tylko na drinka. Wnętrze Przemek i Bartek określili jako tandetne – rzeczywiście, dmuchane koła plażowe zawieszone pod sufitem z pewnością kosztowały niewiele, najwyżej histerię paru nieumiejących jeszcze pływać bobasów. Drinki również nie zrobiły na nas wrażenia, za to muzyka tak. Rąbnęła znienacka z głośników siłą możliwych do osiągnięcia decybeli, co zaskoczyło głównie siedzących za naszymi plecami gości, którzy musieli przerwać konsumpcję oraz rozmowę w pół słowa i kęsa. Nie było to jednak byle jakie granie do kotleta, to była klasyka prywatek lat pięćdziesiątych. Po dwóch drinkach ruszyliśmy z Kuchcikiem w tango i na pustym parkiecie zaprezentowaliśmy sekwencję skomplikowanych figur, wśród których były tak znane motywy jak finałowy lot z „Dirty Dancing”, machanie nogą z twista, rzucanie biodrami z rock’n’rolla oraz potrójny axel z tańca figurowego na lodzie. I właśnie w trakcie kręcenia piruetu spocony Kuchcik szepnął mi do ucha: – Nie uwierzysz, ale patrzy na nas Magda Gessler. Rzeczywiście, w ciemności dostrzegłam chmurę jej blond loków, spod których królowa rewolucji rzucała nam powłóczyste, pełne uznania spojrzenia. Podeszliśmy się przywitać, poznaliśmy Waldka, Magda zarządziła fotę na fejsa, a potem razem pląsaliśmy przez moment do „Locomotion” Little Evy. Zdjęcia nie doczekały się publikacji i lajków (dlaczego, pani Magdo, dlaczego?), musicie więc uwierzyć mi na słowo.
Hafiz Mustafa, sieć cukierni
Tutaj zjedliśmy najcudowniejsze ciągnące się lody oraz rozsmakowaliśmy się w baklawach oblepionych lepkim syropem. Nawet Kuchcik, który w pierwszych dniach pobytu w Stambule zarzekał się, że za słodyczami nie przepada, uległ pokusie. Tym sposobem zapomnieliśmy na moment o meczetach i jagnięcych flakach – okazało się bowiem, że wszystkich nas łączy miłość do tureckich słodyczy.
Więcej kulinarnych powodów, dla których warto odwiedzić Stambuł, znajdziecie TU.