Wetknięty pomiędzy historyczną zabudowę z grubsza ciosany fallus śp. Stefana Kuryłowicza początkowo nie wzbudzał mojego entuzjazmu. Dramatycznie złamał perspektywę ulic biegnących w kierunku placu Unii Lubelskiej, bez pardonu zajrzał w okna mieszkańcom, wreszcie rzucił niepokojącą smugę cienia na rzeczywistość, czym zyskał sobie pieszczotliwe przezwisko „Mordor”.
Jednakże za sprawą nowej siedziby konsumpcyjnego Saurona oczy świata zwróciły się w kierunku placu. Weekendowy truchcik wyfiokowanych rodzin w kierunku Łazienek ma nową metę. Po karmieniu wiewiórek, ganianiu za łysym pawiem paraduje się teraz na szoping do nowoczesnej galerii handlowej. Ruch jest, klient na wyciągnięcie ręki, tylko plac wciąż otoczony bankami, choć mógłby robić karierę w życiu politycznym i towarzyskim, jak ten nieopodal, zwany placem Hipstera.
Wieść o „No man’s land” idzie w świat. Na horyzoncie pojawia się pierwszy zainteresowany. Muskularna męska pierś obleczona w kraciastą koszulę, zdecydowany krok w butach lumberjacka i jeszcze ten biały ząb błyszczący z daleka – prosto z Marlboro Country pod Rogatki Mokotowskie przybywa jasnowłosy kowboj z odważnym planem kolonizacji smętnego zakątka. Wespół z dwoma towarzyszami remontuje dużą, wysoką przestrzeń po księgarni, w której oknach zwykł wylegiwać się rudy kot. Powstaje miejsce światowe, z pieczywem wypiekanym z polskiej mąki o 5 rano, kanapkami, sałatkami i kawą również na wynos. W Być Może jest też wspólny stół, socjalny fenomen, który marzy się wszystkim restauratorom w Warszawie (o czym Młynarski mógłby zaśpiewać tak: W tym mieście gdzieś na prerii krańcach na jednego mieszkańca jeden wspólny stół przypadał, jeden wspólny stół na jednego mieszkańca).
Światowo, bo serdecznie, wita się nas w Być Może już od progu. Nawet pies jest mile widziany i zagadywany o samopoczucie. Zamawiamy omlet z kozim serem i figami (14 zł) oraz kanapkę z porchettą (11 zł). Napoje (kawa, herbata, soki) są w cenie zamówienia. Dopytuję o jakość jajek w Być Może. Właściciel sprawdza w kuchni i wraca z informacją, że to „jedynki”, czyli jaja od kur mogących zażyć spaceru na wolności. Dostajemy czekadełko – doskonałe pieczywo z masłem i jabłkowym musem, takim prawdziwym, maminym.
Co prawda porchetta okazuje się zwyczajnym boczkiem z majerankiem, a omlet z kozim serem przykrywają mizerne, cieniuchne plasterki figi, ale całość smakuje wybornie. Kupiona bagietka po paru dniach nie zamienia się w gumową pałkę do wyciągania plomb i cieszy nas przez parę śniadań. W planach Być Może od stycznia wino i kuchnia śródziemnomorska. Wpadajcie na plac i weźcie znajomych!
Być może
ul. Bagatela 14, Warszawa
godziny otwarcia: 7-23