Rozmawia
Lubisz mlaskać.
Mlaskanie jest dla mnie oddechem w świecie, w którym wszystko musi być na tip-top. Jest formą wolności i ekspresji, buntem przeciw konwenansom. Moje dzieciństwo przypada na lata 80. Byłam wychowana, jak pewnie większość dziewczynek, w dużej dyscyplinie. Dziadkowie, którzy się mną zajmowali, bardzo pilnowali, żebym trzymała rączki na stole, kolanka razem, znała zasady savoir-vivre’u i sznurowała usta. Mam nawet takie zdjęcie z dzieciństwa, kiedy dziadek wyjmuje mi rękę spod stołu i kładzie na obrusie.
Pewnie nie mogłaś też, tak jak ja, mówić z pełnymi ustami.
Oczywiście. To mlaskanie i mówienie podczas jedzenia pozwala mi się poczuć swobodniej ze sobą i ze światem, w czasach kiedy oczekuje się od nas perfekcji i hiperpoprawności. Ale to niejedyny powód, dlaczego czasami otwieram usta podczas jedzenia. Przełomem była dla mnie pierwsza podróż do Azji. Byłam w Tokio, w eleganckiej restauracji i odkryłam, że państwo przy stoliku obok jedzą w zupełnie inny sposób niż ja. Że nie krępują ich białe obrusy, dygający kelnerzy i wyrafinowane jedzenie. Mlaszczą, siorbią, mruczą, pojękują, wydają różne dźwięki, a do tego rozmawiają ze sobą z pełnymi ustami. Rozsmakowują się w potrawach. Ta ich swoboda okazywania radości z dzielenia się jedzeniem była dla mnie szokującą różnicą kulturową, fascynującą i pociągającą. Dotarło do mnie, że można ekspresyjnie przeżywać przyjemność, nie odmawiać tego sobie. Nieśmiało spróbowałam i okazało się, że to otwarcie jest w ogóle symboliczne, oznaczało otwarcie na życie i jego przeżywanie, na bycie sobą.
I zaczęłaś zachęcać do tego swoich odbiorców, najpierw czytelników, serwując im w swoich tekstach publikowanych w magazynach czy na blogu soczyste i zmysłowe opisy jedzenia, potem obserwatorów w mediach społecznościowych – na Facebooku i na Instagramie. A teraz namawiasz do tego słuchaczy i gości w swoim podcaście. „Z pełnymi ustami” to tytuł słuchowisk kulinarnych, podczas których jesz i rozmawiasz z różnymi mniej lub bardziej znanymi osobami, ostatnio np. z Kasią Nosowską.
Siadanie do stołu jest pretekstem do głębszej rozmowy. O życiu, o świecie. Lubię obserwować ludzi podczas jedzenia. Nawet najbardziej zachmurzonym wygładzają się czoła, rysy łagodnieją, łatwiej jest dotrzeć wtedy do drugiego człowieka i prawdy o nim. Jedzenie przywołuje wspomnienia, powracają obrazy i emocje, które towarzyszyły spotkaniom przy stole. Zauważyłam, że bez względu na to, w jakim wieku są moi goście, najczęściej sentymentalizują potrawy czy desery, których kosztowali w dzieciństwie. W tym niepewnym, zmieniającym się i często przerażającym świecie można w ten sposób poczuć się jak dawniej, czyli beztrosko i bezpiecznie. „Wrócić” do ciepłego rodzinnego domu.
Wiem, że twoje dzieciństwo takie nie było. Jedzenie, a raczej jego brak zaważył na twoim życiu. Co pamiętasz?
Kiedy żyła babcia, było w porządku. Opiekowała się mną, gotowała. Pamiętam kaszę mannę z sokiem malinowym, pierogi z jagodami, sok z marchewki i odsmażane ziemniaki. Niestety, wraz z jej odejściem to wszystko się skończyło, w dosłownym sensie, jedzenie zniknęło z mojego życia.
Mama się wtedy rozchorowała, ojciec był daleko. Byłam dzieckiem, które doświadczyło ubóstwa na wielu płaszczyznach. Ubóstwa emocjonalnego, braku opieki, ale też ubóstwa finansowego. Mam więc za sobą doświadczenie dużego niedostatku i głodu.
Jak sobie radziłaś?
Pamiętam, że nieustannie chodziłam do sąsiadów pożyczyć szklankę cukru, szklankę mąki, szklankę kaszy jęczmiennej. Do dziś nie jestem w stanie jej tknąć. Smakuje wstydem i biedą. Zorientowałam się, że niedaleko domu są ogródki działkowe, brałam plecak i jeździłam tam na rowerku zbierać owoce. Agrest, jabłka, porzeczki, mirabelki. Tym się żywiłam. Bardzo lubiłam też smak kwiatu akacji. Mam pewnie jakieś 12 lat i robię gniotowate ciasto z mąki i wody, zaklejam w nim te kwiaty akacji i robię podpłomyki na suchej patelni. Na takim pożywieniu nie da się jednak długo funkcjonować. Nie miałam siły, nauka mi nie szła, nie mogłam się skupić, bardzo wstydziłam się swojej sytuacji i w końcu przestałam chodzić do szkoły. Nikt się nie zainteresował tym, że tej chudej, wyrośniętej, rudej dziewczynki nie ma w szkole przez dwa lata. Niewiele pamiętam z tego okresu, ale wiem na pewno, że odkryłam wtedy biblioteki i bardzo dużo czytałam.
Żyłam w świecie fantazji, jakimś wymyślonym, równoległym. Miałam nawet wyimaginowaną koleżankę. To mi pozwoliło przetrwać tamten okres.
Całość do przeczytania pod linkiem.