W Alpach Sabaudzkich, czyli południowo-wschodniej części Alp Francuskich, położonych przy granicy ze Szwajcarią i z Włochami, można się żywić wyłącznie serem. Kraina, nad którą góruje masyw Mont Blanc i gdzie leżą popularne ośrodki narciarskie z nadętym Chamonix na czele, słynie z wyrobu serów z mleka krów rasy mlecznej abondance oraz rdzennej sabaudzkiej tarine. Najsłynniejsze z produkowanych tam serów to: abondance, beaufort, chevrotin, reblochon oraz tome. Wszystkie zostały objęte europejskim systemem ochrony produktów regionalnych i tradycyjnych – na opakowaniach znajdziecie charakterystyczne znaki: Chroniona Nazwa Pochodzenia oraz Chronione Oznaczenie Geograficzne. Możecie pielgrzymować do miejsc wyrobu serów w całej Sabaudii (w każdym sklepie z serami dostaniecie specjalną mapkę) lub degustować je w wybranym miejscu, zdając się na rekomendacje sprzedawców lub obsługi restauracji. I tak beauforta spożyłam w postaci fondue, reblochona w cudownie chrupiących crêpes i ciężkiej zapiekance ziemniaczanej tartiflette, a tome przyleciał ze mną samolotem i będzie gościł na kanapkach (tamtejsze masło zresztą też, bo w sklepie była… pakowarka próżniowa).
Na miejscu spróbowałam także innych serów, równie zachwycających, choć niewyróżnionych europejskim znakiem jakości – w tym lekkich kozich twarożków, niebieskich śmierdziuchów oraz pachnących i smakujących jak brukselka serów przeznaczonych do raclette.
Kuchnia sabaudzka jest prosta, sycąca i kaloryczna. Bazuje głównie na serze, ziemniakach, chlebie, makaronie gryczanym, smakujących podrobami wieprzowych kiełbaskach i polencie. Po porcji fondue, czyli morzu rozpuszczonego w winie sera, do którego podaje się kosz pieczywa, delikatne dojrzewające szynki, charakterne salami, odświeżające pikle i sałaty (15-20 euro od osoby), porcji raclette (w podobnej cenie), podgrzewanym i topionym serze, który rozlewa się na gorących ziemniakach (w sklepach sprzedają specjalne odmiany idealne do tego kalorycznego procederu), oraz tartiflette (około 6 euro), zapiekance ziemniaczanej z serem, cebulą i czosnkiem (w sklepach z suwenirami kupicie porcelanowe formy do zapiekania, również w kształcie serca i z podobiznami świstaków), nagromadzoną energię należy spożytkować na zjazd z przysłaniających horyzont wysokich Alp.
Ja miałam do dyspozycji aż 125 km doskonale przygotowanych tras Val Cenis. Tę stację białego szaleństwa tworzą wioski malowniczo położone nad rzeką Arc: Le Haut, Lanslevillard, Les Champs, Lanslebourg oraz Termignon, z których można wyruszyć wysoko w góry kolejką gondolową lub wyciągiem. Najbardziej podobała mi się trasa wiodąca z wioski Termignon na szczyt Grand Coin (2465 m n.p.m.). Urzekające są również trasy z masywu Signal du Grand Mont Cenis (3377 m n.p.m.) z kulminacją na Pointe de Ronce (3611 m n.p.m.) oraz pięknym widokiem na jezioro Lac du Mont Cenis i włoskie Alpy.
Ser zapewniał przyspieszenie, ale nie starczał na długo. Pomiędzy kolejnymi zjazdami zdarzało się przekąsić co nieco w schroniskach: supersoczyste frytki (około 5 euro), steki z jajkiem sadzonym (około 10 euro) i francuskie crêpes z najpopularniejszym lokalnym plonem leśnym, czyli z jagodami (od 2 do 8 euro). Kalorie można było popijać piwem, co większość czyniła, lekkim francuskim cydrem albo kirem. Alkohol na stoku to zło, nadrabiałam winem do kolacji. Zwyciężyły rozsądek i chęć powrotu w góry. Na narty i ser oczywiście.
Jak dojechać do Val Cenis?
Biura podróży oferują tygodniowe pakiety – transport, zakwaterowanie, skipass – w cenie od 2 do 4 tysięcy (w zależności od formy transportu, autokar czy samolot). Można również polecieć do Turynu (np.: liniami LOT lub Wizzair), następnie dojechać pociągiem do Modane we Francji (50 euro od osoby), a stamtąd złapać busa do Val Cenis.