Co czułam wsiadając do samolotu lecącego do Zurichu? Wielką ekscytację i lekkie przerażenie. Tak, bo najbliższe dni miałam spędzić na rowerze pokonując słynną Alpejską Trasę Panoramiczną. Tego jeszcze nie było. Dziennikarki kulinarnej, która dopiero co wstała od stołu i już pakuje się na legendarny kolarski szlak.
Leciałam do Szwajcarii z grupą doświadczonych kolarek, w ramach projektu #100procentkobiet. Kobiet, których życie kręci się wokół dwóch kółek. Kameralną sześcioosobową grupę tworzyły: Ewa Kołodziej, Agnieszka Patoka, Katarzyna Szlezak, Katarzyna Kubica, Marta Piechota i ja. Z większością nie znałam się osobiście. Krótki trzydniowy wypad na rower okazał się niezwykły pod wieloma względami, bo nie tylko Szwajcaria mnie zachwyciła. Podobnie duże wrażenie wywarły na mnie kobiety, które towarzyszyły mi w tej rowerowej wyprawie. Dostałam od nich zupełnie bezinteresowne wsparcie i potężną dawkę motywacji. Z podziwem patrzyłam jak dziewczyny radzą sobie z własnymi ograniczeniami, jak pokonują trudności, troszcząc się przy tym o siebie. I ja dzięki temu inspirującemu towarzystwu inaczej spojrzałam na swoje granice. To była ogromna przygoda odkrywania pięknego kraju i siebie jednocześnie.
Czy Szwajcaria to kraj na rowery?
Jak wiecie Państwo moją specjalnością są litery, nie cyfry. Do tych ostatnich mam zatem wyjątkowo słabą pamięć. Niemniej liczbę trzystu kilometrów przejechanych w trzy dni na pewno będę pamiętać. A także tę określającą liczbę metrów pod górę. Czy dacie wiarę, że pokonałyśmy ich równie 5390? Tyle namierzyłyśmy od miejscowości Appenzell do Thun, od startu do mety naszej wycieczki. I to asfaltem, bo mimo górskich okoliczności, warunki dla kolarzy były tu akuratne.
W kraju o powierzchni tylko nieco ponad 40 tys. km kw. aż 30 procent zajmują lasy. Było nam więc po drodze wyjątkowo zielono i pięknie. Liczne momenty, w których miałam wrażenie, że już spadam z roweru, były spowodowane głównie zagapianiem się na zapierające dech w piersiach krajobrazy. Nie raz chciałam się też zatrzymać i najeść piękna do syta. Ale peleton czekał i ogon nie mógł się od niego odczepiać. Bo ogonem oczywiście byłam. Niemniej zaakceptowanym i zaopiekowanym przez to wyjątkowe babskie grono.
O Szwajcarii mówi się, że jest klimatycznym spa. Przez cały rok można tu uprawiać aktywną turystykę, również rowerową. Rozwinięta sieć kolejowa ułatwiająca przemieszczanie się po kraju czyni ją tym samym jednym z najbardziej zrównoważonych kierunków turystycznych na świecie. Hasło, którym się reklamuje, czyli „Swisstainable” – gra słów z angielskim „sustainable” oznaczającym „zrównoważenie” – to nie pusty frazes, a umiejętne wykorzystanie swojego naturalnego potencjału.
Appenzell – jezioro Klöntalersee
To pociągiem właśnie dojechałyśmy z lotniska w Zurichu na miejsce rowerowego startu, szybko, cichutko i sprawnie do Appenzell. Uroczej osady górskiej z tradycyjnie bajkową zabudową. Takiż okazał się również nocleg w rustykalnym hotelu Romantik Hotel Säntis przy Landsgemeindeplatz 3 w Appenzell oraz kolacja. Spałaszowałam pyszne ravioli. Poszłyśmy na spacer pooglądać słynną szwajcarską czekoladę przez szybę zamkniętych już sklepów. Zaczęło złowrogo grzmieć, burza wisiała w powietrzu.
Poranek przywitałyśmy solidnym śniadaniem z widokiem na główny skwer miasteczka. Pogoda dalej nie była pewna, ciężkie chmury gromadziły się nad naszymi głowami. Zajęłam się więc badaniem oferty lokalnych serów na śniadaniowym bufecie i zaskoczona obserwowałam jakie potężne zapasy żywnościowe robią moje doświadczone koleżanki. Namówiona przez nie również zrobiłam kanapkę. Jak się później okazało, była to jedna z tych kanapek w życiu, która w chwilach spadku energii i wzmożonego zmęczenia cieszy bardziej od najwykwintniejszego obiadu.
Dosiadłyśmy naszych rowerów od BMC i od razu ruszyłyśmy asfaltem pod górę, a potem przez ścianę zieleni odciętej od świata górskimi strumieniami, z widokiem na przepiękne jezioro Walensee. Była więc szybka kąpiel w przeraźliwie zimnej ale zmywającej zmęczenie wodzie, a potem równie zimny prysznic z nieba na ostatnim podjeździe nad jezioro Klöntalersee. Długim na sześć kilometrów i ze średnią nachylenia jakieś dziesięć procent.
Zaczęło lać. I to jak. Przedziwny był to widok – nas zasuwających pod górę, podmytego wodą krajobrazu i krów, które leniwie żując trawę zdawały się nie rejestrować opadu. Przekonałam się przy okazji, jak bardzo przydają się te wszystkie dziwne rowerowe trykoty. Wszystkie te cieniutkie kurteczki, kapturki, rękawki i inne dziwne kolarskie konfekcje. Częścią odzienia podzieliły się ze mną moje towarzyszki, by uchronić mnie od chłodu, a potem nauką suszenia garderoby. Dziewczyny dzieliły się swoimi patentami z takim rozmachem, że nasze mokre ubrania wisiały wieczorem już we wszystkich kątach hotelu wprawiając tym samym resztę gości w lekką konsternacje. Bagaże na szczęście były suche. Z miejsca na miejsce przewoził je Eurotrek, żebyśmy od punktu A do punktu B i C oraz D nie musiały ciągnąć walizek za rowerami.
Jezioro Klöntalersee – Stans
Dopiero rano, przy pięknej pogodzie, okazało się, że wysiłek się totalnie opłacił. Za oknem naszego hotelu malował się spektakularny widok na szmaragdowe jezioro Klöntalersee. Podobno tutaj właśnie, jak chce legenda, spalono na stosie ostatnią czarownicę w Europie. Nie wiem jak skończyłby się nasz pobyt, bo tuż po śniadaniu puściłyśmy się w dół przed siebie, wijącą się trasą w kierunku przełęczy Klausen. Pierwsze kilometry po płaskim uśpiły moją czujność. Mogłam kontemplować Glarus, jedno z najstarszych miast Szwajcarii, bo z XI wieku. Potem trzeba było już bardziej wytężyć chude łydki. Warto było toczyć tą nierówną walkę w otoczeniu monumentalnych dolin zakończonych iskrzącymi się śniegiem szczytami, by spotkać się na jednym z nich, na wysokości 1952 m n.p.m.
Z Klausen sfruwało się już jak na skrzydłach, chociaż w nerwach, bo malownicza trasa okazała się torem wyścigowym dla sportowych aut i motorów. Zjazd zaprowadził nas wprost w objęcia jeziora Czterech Kantonów, do miejscowości Gersau, skąd złapałyśmy prom na drugą stronę. Woda była tak kusząca, że kąpieli nie przeszkodziły nawet rowerowe trykoty. Wesoło było zatem niezwykle w drodze na metę, do kolejnego urokliwego miejsca na trasie, jakim okazało się Stans.
Po całym dniu na rowerze nie było już siły stroić się na kolacje. Zeszłam na nią w hotelowych jednorazowych kapciach. Zjadłyśmy na zewnątrz smakowity posiłek, w ogródku Hotelu Engel, obsługiwane przez szarmanckich kelnerów, którzy na widok naszego zmęczenia, zajęli się nami niezwykle serdecznie i ekspresowo.
Stans – Thun
Piękny i słoneczny obudził nas dzień, co zapowiadało jedno. Gorącą atmosferę na trasie. Ten ostatni odcinek Alpejskiej Trasy Panoramicznej pod górę zapamiętam jako niezwykle mozolny i żmudny, niemniej przejechany w wyjątkowych okolicznościach. Serpentyny szlaku oddalały nas coraz bardziej od miejsca ostatniego noclegu w Stans i pozwalały złapać szeroką perspektywę. Jak na dłoni widać było oddalające się jezioro Sarnen i pochłaniającą nas przełęcz Glaubenbielen. Im wyżej tym więcej było zieleni na szczęście i wilgotnego chłodu lasu, który chronił nas przed upałem. Jakże miło się potem zjeżdżało przez długie kilometry, szczególnie z wizją kolejnych przystanków na coś ziemnego do picia. Po drodze wpadłyśmy jeszcze do paru urokliwych wiosek farmerskich, by znaleźć wreszcie nocleg w nieco większym ludzkim skupisku, czyli w miejscowość Thun nad jeziorem Thunersee.
Przepięknie położona okazała się idealną scenerią do świętowania przejechanej trasy. Była więc elegancka kolacja w hotelu nad samym jeziorem, pełna celebra rowerowego sukcesu i niekończące się toasty za babską solidarność. Tym bardziej cenną, bo sprawdzoną w trudnych warunkach. Śniadanie następnego dnia jadłyśmy w okrojonym składzie, bo część z nas już wracała w tym czasie do domu. Z sentymentu zrobiłam sobie kolarską kanapkę – z dużą ilością szwajcarskiego sera i równie lokalnego masła. Wracałam w głowie planując już kolejne rowerowe wyprawy, a na pewno rychły powrót do Szwajcarii.
Więcej o podróżowaniu po Szwajcarii znajdziecie na stronie.
Za podróż pełną przygód, śmiechów i wsparcia dziękuję wspaniałej kolarskiej ekipie i najlepszej przewodniczce po szwajcarskiej krainie jaką jest Marta Piechota. Oddzielne podziękowania ślę w stronę szczodrych organizatorów wyprawy: Switzerland Tourism.
NAKARMIONA STARECKA JEST RÓWNIEŻ NA FACEBOOKU I INSTAGRAMIE. ZAPRASZAM!