Zapomnijcie o zadeptanej stopami turystów Taorminie, Syrakuzach i innych oczywistych atrakcjach Sycylii. Poza linijkami rekomendacji przewodników czai się nieoczywisty, zakurzony i przesycony bardziej lub mniej zagospodarowaną męską energią urok tej wyspy. Zapraszam do Katanii, Caltanisetty i Scopello.
Katania – kierunek dla samobójców?
Ostrożnie zsuwam się schodkami w mokre objęcia jednego z najstarszych targów rybnych we Włoszech – A’ Piscaria Mercato del Pesce. To jedyna atrakcja miasta, dzięki której o Katanii w ogóle pisze się w przewodnikach. Reszta wydaje się większości nieciekawa. Duże portowe miasto na wschodzie Sycylii, z którego raczej należy uciekać. Paweł Smoleński w książce „Czerwony śnieg na Etnie” pisze o nim, że to idealne miasto na strzelenie samobója.
Ale nie będzie łatwo, sprzedawcy ryb od razu biorą mnie w obroty, wrzaskiem domagając się zainteresowania swoim świeżym i słodko pachnącym asortymentem. Ciężko odgadnąć ich wiek. Różnice pomiędzy pokoleniami wycierają się jak ubrania sprzedawców, wyuczone reguły nonszalancji włoskiego handlu przykrywają resztę. Jeden pakuje sobie do ust garść malutkich surowych anchois, drugi wykrzykuje ofertę dnia jednocześnie spryskując na uspokojenie uciekającą ośmiornicę już jedną nogą poza wiadrem, a trzeci podtyka pod nos niezdecydowanym klientom wydłubane noże gonady jeżowców. Wszyscy sprawiają wrażenie urodzonych tutaj, na śliskim kamiennym rynku, zmurszałych już nieco jak mury okalających go kamienic.
Dlatego nie jestem pewna, czy znam te facjaty czy tylko wyobraźnia płata mi figle, gdy skuszona naiwną melodią włoskiego disco z lat 90. późnym wieczorem ląduje w jakiejś podejrzanej spelunie obok stacji benzynowej. Ci sami goście o śniętym spojrzeniu siedzą teraz przy plastikowych stolikach zajadając się skwierczącą jeszcze owiniętą na dymce jak sznurówka pancettą.
Najpopularniejszy sycylijski street food – czyli co zjeść i wydać tylko grosik?
Każdy grzecznie czeka na swoją kolei, po czym wyciera usta z tłuszczu, staje obok syntetyzatora i zaczyna śpiewać. Nawet najbardziej fałszujący dostają wzruszające wsparcie sali – plastikowe stoliki śpiewają refren i falują. Robi się jeszcze weselej, gdy przed północą ich widownie zasilają całe rodziny zamawiające ostatnią pizzę przed snem. Ten bar z karaoke dla panów w marynarkach z powycieranymi łokciami należałoby uwzględnić w jakimś przewodniku. Zostawiam Wam namiary: Na’ Za Rosa przy Viale Africa 226. Bar z karaoke, grillem i pizzerią. Można pośpiewać, zjeść coś z grilla i popić wszystko piwem. Lokalnie i obskurnie, czyli naprawdę warto.
Caltanissetta – uwaga na śledzionę
Jadę dalej przez wyspę znów mijając samych facetów. Światło ulic zdaje się być zasilane mniejszą lub większą niezagospodarowaną męską energią. Jej szczególną kulminację napotykam w samym środku wyspy. To nie jest najciekawsza część Sycylii – pomiędzy okupowanym kiedyś przez Greków wschodem, a zachodem ukształtowanym przez wpływy arabskie znajduje się wielka przygnębiająca nicość. Nawet wybrzeże smuci, które prawie całkowicie zindustrializowano i odcięto od morza. Zamiast plaż są rafinerie, fabryki i intensywne uprawy rolnicze. Kiedy wjeżdżam pomiędzy tunele folii, pod którą dojrzewają najsłynniejsze sycylijskie pomidory pachino, co rusz mijam duety mężczyzn konno patrolujących okolicę.
Wjeżdżam do Caltanissetty, o której mówi się, że jest syntezą całej Sycylii. Jeśli by odmierzyć linijką mapę wyspy, miasto to znajduje się dokładnie w samym jej środku. Ma iście diabelski rodowód. Do niedawna jeszcze wydobywano tu i eksportowano najwięcej siarki w Europie. Jej zapach, jak i całe przemysłowe prosperity miasta zdążyły się już jednak z niego dawno ulotnić. Zostali tylko mężczyźni pracujący kiedyś w kopalniach. Część z niej znajduje zajęcie i towarzystwo do nic nie robienia w kawiarniach z sziszą, tradycyjnych miejscach spotkań muzułmańskiej emigracji z Afryki Północnej, starsi Sycylijczycy zaś gnieżdżą się w barze Radici Cibo Nelle Mani prowadzonym przez nieco szczerbatego, ale za to bardzo kudłatego Paolo.
Sycylia – najpiękniejsze miejsca i najgorsze, wszystko w formie przewodnika.
Zachęcona jego urokiem zjadam na śniadanie sycylijską specjalność. Pane con milza to bułka napchana po kokardę smażoną na wołowym tłuszczu śledzioną. Wystarczy ją zamówić, a od razu zyskuje się respekt zmaskulinizowanej części ulicy.
Zagadnięty o sytuację w mieście Paolo mówi, że perspektyw większych owszem nie ma, ale ich brak był akurat dla niego zaletą. Marzył o własnym miejscu z tanim, domowym jedzeniem. I w Caltanissetcie właśnie, gdzie niewiele się dzieje, je wreszcie znalazł. Niełatwo wchodzi się w małą, męską i zżytą ze sobą społeczność. Ale to właśnie tu poznał ludzi o bliskim mu charakterze. Idealistów, marzycieli, romantyków. – To miejsce przyciąga takich jak my, bo nie ma obawy, że coś tu się zmieni, każdy nasz dzień wygląda tak samo. I w takich warunkach właśnie najprzyjemniej snuje się rozważania „co by było gdyby”.
Przy Via Consultore Benintend, naprzeciwko opisywanego baru ze śledzioną w kanapkach działa niezwykle nowoczesna w kontekście targowego otoczenia winiarnia Ammuttammu. Serwuje tylko lokalne wina, w tym jeden z bardziej znanych i modnych ostatnio sycylijskich szczepów rosnących na wulkanicznych glebach pod Etną nero d’avola.
Scopello – źródło witamin
Giuseppe jest kucharzem i urodził się w Turynie. – Zimno tam jak cholera – mówi. – Od dawna szukałem jakiegoś ciepłego i cichego miejsca do życia.
Parę lat spędził w hiszpańskich kuchniach Ibizy, Madrytu i Barcelony, aż wreszcie, przypadkiem, dowiedział się o małej wiosce na zachodnim wybrzeżu Sycylii, w której mieszka zaledwie trzydziestu mieszkańców. Za pieniądze zarobione na emigracji kupił parę mieszkań. Dziś nie pracuje, tylko utrzymuje się z wynajmu.
Sprawdź moje zapiski z wegańskiej wyprawy do Palermo!
Turystów do Scopello przyciąga nieczynna już, ale wciąż malowniczo położona nad samym morzem tonnara – przetwórnia tuńczyka, oraz bliskość przepięknego rezerwatu przyrody Zingaro. Większość z nich wpada tu na godzinkę, zjada rogalika z pastą pistacjową, robi sobie zdjęcie na mikroskopijnym placu z fontanną do którego właściwie sprowadza się całe miasteczko, po czym odjeżdża autokarem w kierunku słynącej z białych piasków plaży San Vito Lo Capo.
Spędzam tu parę dni i uczę się rytmu miasteczka. Każdego poranka spotykam Valerio, barmana z restauracji na przeciwko. Z twarzą zgniecioną po nocy jak gazeta łapie się kontuaru cukierni i wypija szybko szklanicę soku z czerwonych pomarańczy. – Musisz to robić szybko, inaczej witamina ci ucieknie – twierdzi. Zjada też malutki deser z migdałów lub pistacji. Na pytanie dlaczego nie większy, zawsze odpowiada, że jest na diecie.
Około południa zjeżdżają się turyści. Psy podnoszą się wtedy niespiesznie z nagrzanych słońcem kamieni w poszukiwaniu tych najbardziej naiwnych i skłonnych do podrapania za uszkiem oraz podzielenia się obiadem. O 19 na rynku znowu robi się cicho, spokojnie i sennie. Na pytanie, co można robić w Scopello poza wakacyjną porą, kiedy ciszy nie przerywa już żaden autokar, słyszę od mieszkańców, że wreszcie można odpocząć. Od picia i od turystów.
Przy rynku tego malutkiego miasteczka znajdują się dwa miejsca skupiające lokalną społeczność. Pierwsze to cukiernia, Pasticcerii Scopello, gdzie koniecznie trzeba spróbować wszystkich deserów na bazie migdałów, a także codziennie robionych na miejscu pistacjowych lodów podawanych w słodkiej brioszce. Drugie to Bar La Palma, w którym kwitnie wieczorne, zakrapiane alkoholem życie mieszkańców Scopello.
Więcej o Scopello pisałam tutaj.
Jestem już daleko stąd, gdy omyłkowo, zamiast do znajomych, wykręcam numer do Giuseppe. – Gdzie jesteście? – pytam. – No jak to gdzie! – słyszę rozweseloną odpowiedź – siedzimy z Valerio w cukierni przy fontannie. Mamy dużo wina, wpadaj.
Sezon w Scopello najwyraźniej jeszcze trwa.