W Sopocie ryb na talerzu się nie widuje*. Znaleźć dobrą, polską kuchnię jest równie trudno, co bursztyny na plaży. W modnym kurorcie nad Bałtykiem restauracjami od kuchni rządzą emigranci. Lekko skołowani morską bryzą Tajowie serwują Pad Thai, Francuzi z nadmiaru jodu do prowansalskich dań dodają dziki ryż, a Włosi jak zwykle – z uśmiechem wciskają swój placek.
Skupiam się tylko na Monciaku, bo przy plaży stoją oczywiście drewniane domki oferujące smażoną flądrę w sezonie. Przy głównej promenadzie jest jednak bardzo światowo – o kuchni polskiej się tu dyskretnie milczy. Zresztą, w przeciwieństwie do innych nacji (patrz Włosi), które wielbią swe kuchnie narodowe, my od własnych garów niechętnie odwracamy wzrok w całym kraju, nie tylko tu. Z pewnością spora w tym wina PRL-u, który zdążył popsuć nam jadłospis i nauczyć złych nawyków w gastronomii. Dlatego pod polsko brzmiące szyldy mało kto zagląda, prędzej wejdzie do Cyrano&Roxane, Petit Paris, Thai Thai, Oriental Thai Kitchen Chopstick czy La Crema Cafe. Wymieniłam właśnie nazwy popularnych sopockich lokali zlokalizowanych w centrum.
Zaglądam do La Crema. Stężenie cukru w cukrze zrobiłoby nawet na Marysi wrażenie. Wolę wnętrza mniej infantylne, wybieram więc Vanilla Cafe, gdzie dostaję bardzo dobrą kawę. Na obiad przymierzam się do zachwalanej przez Magdę Gessler w ostatnich odcinkach Kuchennych Rewolucji Petit Paris. Ale karta wygląda podejrzanie – prócz francuskich klasyków – żurek w chlebie i tagliatelle z łososiem. Klasyczny misz masz ulubionych przebojów przeciętnego turysty. Ale podobno Cyrano & Roxane jest iście francuskie – decyduję zjeść tam kolację.
Cyrano & Roxane usytuowane jest na końcu Monciaka, tuż po drugiej stronie torów. Z zewnątrz jest niepozornym, zapadniętym w sobie małym domkiem trzęsącym się przy przejazdach pociągów. Małe wnętrze zawalono niezliczoną ilością kontekstowych suwenirów, choć znajdziecie w tym składziku i holenderskie drewniaki… Stolik trzeba rezerwować, udaje mi się złapać ostatni, resztę przejęli już angielscy turyści. Ceny też dopasowane są gównie do ich, a nie do polskich portfelów. Wita nas właściciel, Gaskończyk, i dwie, szalenie zaangażowane w sprawę kelnerki. Karta dań jest obiecująca – krótka i francuska. Na przystawkę zamawiamy smażone foie gras w pomarańczowym sosie przypominającym mi słodki anturaż naleśników Suzette (63 zł) i ślimaki w sałatce z orzechów włoskich i szpinaku (39 zł). Oba dania rzeczywiście są wyśmienite, choć sposób podania jest delikatnie mówiąc – amatorski.
ślimaki w sałatce z orzechów włoskich i szpinaku (39 zł)
foie gras na ciepło z pomarańczowym sosem (63 zł)
Na danie główne biorę wołowinę duszoną po prowansalsku z oliwkami i ryżem z „Camargue” (39 zł). Mięso jest doskonałe, rozpada się w ustach i ma przyjemne, cytrusowe nuty. Szorstki ryż zupełnie jednak nie komponuje się z całością. Pozostaje mi również wierzyć, że faktycznie pochodzi z Francji.
wołowina duszona po prowansalsku z oliwkami i ryżem z „Camargue” (39 zł)
Kelnerka zachwala udko kaczki „confit” z ziemniakami „sarladaises” i borowikami (65 zł). – Kaczka piekła się 12 godzin – mówi z dumą. Zdaje się, że ziemniaki również, bo ich kolor jest ciemno brązowy, miejscami czarny. Po wielu godzinach ziemniaczanych tortur smakują mieszanką węgla i oleju. Kuchcik postanawia poprosić o ich wymianę, I tu kompletnie zaskakuje nas Gaskończyk. Usiłuje nam wmówić, że ziemniaki „sarladaises” właśnie tak powinny wyglądać i smakować. Wreszcie ustępuje i kucharz usuwa zwęgloną breję. Niesmak jednak pozostaje mimo niestartego uśmiechu właściciela.
udko kaczki „confit” z ziemniakami „sarladaises” i borowikami (65 zł) – dobra kaczka, ale ziemniaki to czarna breja o smaku oleju i węgla
Za deser dziękujemy. Właściciel i obsługa zdążyli nas już wymęczyć. Każda z dwóch kelnerek podczas posiłku pyta czterokrotnie, czy wszystko smakuje. Tyle samo właściciel. W przeciągu 45 minut musimy odpowiadać na ich pytania ponad dziesięciokrotnie. Mamy też do zapłacenia ponad 250 złotych, co jest już i tak zbyt dużym wydatkiem za przeciętne i serwowane niczym w barze szybkiej obsługi jedzenie. Żegnamy Cyrana z ulgą, francuską Cepelię zostawiamy na pożarcie naiwnym turystom.
Już mamy odwiedzić Tajów, kiedy w oko wpada mi znajomy szyld „U kucharzy”. Czyżby do Sopotu zawitał słynny ułan polskiej gastronomii? Okazuje się że tak, restauracja usytuowana na głównym skwerze miasta czynna jest dopiero od czterech dni. Zapominam szybko o zagranicznych wynalazkach, bo kto jak kto, ale Adam Gessler potrafi polskiej kuchni przywrócić życie w najlepszym stylu. Znam go zarówno z wcieleń warszawskich, jak i krakowskich (o czym pisałam tu) i za każdym razem, bez względu na zmieniające się mody kulinarne, jest on ponadczasowy, uczciwy na talerzu i urzekający. Nie tylko prawdziwy ziemniak i sprawiana na miejscu wiejska kura wyróżnia restauracje Gesslera na tle całego kraju. Ma on prawdziwego hopla na punkcie obsługi – musi być doświadczona i profesjonalna, na próżno szukać wśród niej dorabiających studenciaków. Z całym przekonaniem stwierdzam, że pracowników serwisu pan Adam ma najlepszych w kraju.
W środku zastajemy całą rodzinę – pana Adama wraz z żoną Joanną i synem Adamem. Krzątają się wszyscy rozpromienieni i okazujący sobie, jak i gościom, wiele serdeczności. Siadamy przy barze i słuchamy kucharzy co mają nam do zarekomendowania. Jestem przeszczęśliwa, że wreszcie zjem śledzia!
I to nie byle jakiego – najpierw jest to smażony, okazały osobnik z nadziewanym mleczem i siekanym jajkiem brzuszkiem, a potem śledź w oleju lnianym. Oba są doskonałe! Mlecz strzela na podniebieniu niewinnym smakiem, a korzenne tony drugiej przystawki balsamują pełne niespodzianki pierwsze doznania.
śledź smażony na patelni z tymiankiem, nadziewanym mleczem i siekanym jajkiem brzuszkiem
śledź w oleju lnianym
Kuchcik zamawia to, co kuchciki lubią najbardziej – smażoną na maśle bułkę z polędwicą
Szef kuchni zdradza, że przed otwarciem restauracji (zaledwie parę dni wcześniej) zamówił 150 kilogramów mięsa. Przychodzimy tu następnego dnia dojeść z radością to co zostało – a nie jest tego wiele. Najpierw zjadam słodko pachnący burakami barszcz z kołdunami, których farsz to istna bomba smakowa, a Kuchcik pachnące z daleka masłem jajka faszerowane. Pan Adam własnoręcznie stawia przy nich kleks z domowego majonezu.
barszcz z kołdunami
jajka faszerowane po polsku z domowym majonezem
Podekscytowani wysokim poziomem początku – zamawiamy pręgę i golonkę. Mięsiwa podjeżdżają na drewnianym wózku – ruchomej kuchni, z której kelner wraz z kucharzem (równie podekscytowani co my) serwują nam dania. Pręga zyskuje towarzystwo w postaci tłuczonych (!) ziemniaków z masłem oraz warzyw z rosołu, za które wdzięczny jest niebywale mój żołądek. Kuchcik nie może doczekać się pierwszego kęsa golonki, tymczasem panowie dokładają do porcji ziemniaki, delikatną zasmażaną kapustę oraz chrzan – również świeżo tarty nad talerzem.
golonka z tłuczonymi ziemniakami, chrzanem i delikatną zasmażaną kapustą
Nie mamy na deser zupełnie miejsca, ale kto by się tym przejmował, skoro do wyboru są trzy domowe ciasta. Makowiec uwodzi zmysłowo mokrą makową masą, a placek drożdżowy ze śliwkami ma wreszcie smak, którego szukałam ostatnie dwadzieścia lat.
Rachunek za ten suty posiłek wynosi nieco ponad sto złotych.
Wychodzimy zauroczeni – wystrojem pełnym fotosów z filmu „Zaklęte rewiry”, serdeczną i emanującą pozytywną energią rodziną Gesslerów, wreszcie najważniejszym – świetnym, szlachetnym jedzeniem godnym miasta z tak barwnym wkładem w historię polskiej kultury bankietu. Pan Adam w czerwonych butach bardzo tu pasuje.
*Odwiedzam Sopot w czasie Wielkanocy – słynąca z doskonałych ryb restauracja Bulaj jest w święta zamknięta. Mam nadzieję odwiedzić ją niebawem, a szczegóły posiłku dokładnie opisać;)