Podsumowanie czterech miesięcy na frilansie: napisałam ponad trzydzieści tekstów, odwiedziłam sześć krajów, wzięłam ślub, rozpoczęłam kurs retoryki w Instytucie Badań Literackich i dostałam się do Polskiej Szkoły Reportażu.
Dużo się działo! Odkąd zamknęłam za sobą drzwi do etatu w redakcji, częściej byłam poza domem niż przy biurku.
Co mnie najbardziej zaskoczyło?
Wydawało mi się, że jeśli zrezygnuję z etatu, będę miała więcej czasu dla siebie. Ale się zdziwiłam, kiedy się okazało, że mój kalendarz zaczął się wypełniać w ekspresowym tempie. Oczywiście nie były to same obowiązki, gros kalendarzowych rubryk wypełniały zaplanowane przyjemności, na które wcześniej nie miałam czasu. Na początku zachłannie rzuciłam się w wir spotkań w godzinach wcześniej dla mnie niedostępnych, zjadłam więc niezliczoną liczbę śniadań i lanczów na mieście – i nadrobiłam chyba wszystkie towarzyskie zaległości. Po pewnym czasie jednak chaos w kalendarzu zaczął mnie męczyć i postanowiłam nad nim zapanować.
Jak zaplanować czas na frilansie?
Pozbawiona ram pracy od dziewiątej do siedemnastej, sama musiałam je sobie stworzyć. To było największe wyzwanie i dalej jest. Tuż przed podjęciem decyzji o porzuceniu etatu wpadła mi w ręce książka Agaty Napiórskiej „Jak oni pracują”, zbiór rozmów z artystycznymi duszami (między innymi Orbitowskim, Bondą, Pilchem, Bator, Bieńczykiem, Szczygłem i Springerem) właśnie na ten temat. Nie znalazłam w niej odpowiedzi, utwierdziłam się tylko w przekonaniu, że taka nie istnieje. Każdy bowiem ma swój indywidualny rytm pracy, a wokół niej rytuały. Mnie najlepiej pracuje się wieczorem, mam wrażenie, że osiągam wtedy pełnie intelektualnych możliwości. Wszystko staje się jasne, a myśli są błyskotliwsze niż o poranku. Ranki zatem spędzam na różnych zajęciach, na przykład sportowych, przedpołudnia mam na spotkania, a resztę dnia, przed zmrokiem, przeznaczam na przyjemności, które dają mi poczucie, że żyję. Korzystają wszyscy – Kuchcik, przyjaciele i pies. Korzystam i ja. Wreszcie jestem na bieżąco z przyrodą, mam czas na przyglądanie się przekwitającym kwiatom i przebarwiającym się liściom i czytanie książki w parku. Do pracy siadam po obiedzie. Teoretycznie, bo czasami wszystko dzieje się na wspak a kolejny dzień jest kompletnie inny od poprzedniego.
Czego się najbardziej obawiałam, rzucając etat?
Oczywiście tego wszystkiego, czym straszyli mnie znajomi i rodzina. A straszyli mnie wszyscy! Zapewne z troski, ale dziękuję bardzo za takie wsparcie. Nie będę mieć zleceń, popadnę w depresję, a dzień będę spędzać na snuciu się po domu w szlafroku i popijaniu taniego wina. Na brak zleceń jednak nie narzekam, na brak motywacji również, bo nikt tak jak ja nie potrafi mobilizować się i kontrolować. Cechy, które zawsze doceniali moi szefowie: samodzielność, odpowiedzialność i terminowość, są teraz jeszcze bardziej przydatne. Korzystam z nich wreszcie ja, a nie jakieś brandy, marki i z o.o.
Po paru dniach na wolności okazało się zatem, że wszystkie moje lęki były bezpodstawne. Ale ludzie wokół mnie wciąż ich doświadczają, bo od małego, podobnie jak mnie, wbijano im do głowy jeden schemat: studia, magister, etat do końca życia (najlepiej ten sam), więc nie przestają pytać mnie z troską, jak sobie radzę na wolności.
Co dalej?
Zaczęłam kurs retoryki praktycznej w IBL-u, po którym będę umiała przemawiać do narodu, bić się na argumenty i prowadzić dyskusje, w lutym zaś zaczynam wymarzone zajęcia w Polskiej Szkole Reportażu. Czuję wiatr w żaglach. Tymczasem cyzeluję mój indywidualny rytm pracy, więc proszę mi nie zawracać głowy przed czternastą, bo wtedy staram się cieszyć życiem.
A jak wy radzicie sobie z planowaniem czasu na frilansie? Ciekawa jestem waszych patentów. Wolicie odkładać zobowiązania na później czy raczej siadacie do pracy od razu? Piszcie w komentarzach.
Nakarmiona Starecka jest również na Facebooku i Instagramie. Zapraszam!
Moje zdjęcie z rejsu po greckich wyspach to dzieło Zosi Cudny/ Make Cooking Easier
Dziękuję!