Mandala wciąż z powodzeniem godzi funkcję bezpretensjonalnego, nonszalanckiego klubu, w którym każdy czuje się swobodnie, z restauracją.
Jakiś czas temu w „Gazecie Wyborczej” ukazał się artykuł o modzie na gotowanie. Jak wiele poprzednich, podobnych mu tekstów o kulinariach w Polsce próbował rozwikłać zagadkę słowiańskiej duszy, która do tej pory traktowała jedzenie jako fizjologiczną konieczność, a teraz buduje z niego imperium zmysłów. Zmianę w podejściu do tematu próbowałam wytłumaczyć i ja. „Już się nie tańczy, tylko je” – stwierdziłam, a moje zdanie poparto wycinkiem z życiorysu: „Jeszcze dekadę temu bawiła się ze znajomymi na popularnych imprezach klubowych w rytmie house. Teraz widzi, że cała Warszawa zeszła z parkietu i zasiadła do stołu”. Ten malutki akapit zaprocentował wkrótce zaproszeniem do telewizji śniadaniowej: „W najbliższy piątek chcielibyśmy zaprosić do rozmowy osoby, które kiedyś zajmowały się muzyką, sztuką, a teraz »propagują« zdrową żywność”. Z oferty nie skorzystałam, ale z niespodziewanego zaliczenia do grona artystów już tak (o czym przy okazji). Jak widać, nie tylko większość czytelników, ale i dziennikarzy nie doczytuje tekstów 🙂
Zdanie „Już się nie tańczy, tylko je” przypomniało mi się, kiedy z pustym żołądkiem, w panice krążyłam po Śródmieściu i z braku alternatywy wybrałam świątynię imprezy i hinduskiego jedzenia – Mandalę. To tu we wspomnianym okresie syndrom dnia następnego leczyłam daniami z pieca tandoor – najlepiej bardzo ostrymi i kalorycznymi. Mandala zresztą, jako jedna z nielicznych na stołecznym rynku, z powodzeniem godziła klub z restauracją. Na piętrze nadal można zakręcić nóżką, spożyć dawkę procentów, a na parterze nadrobić stracone kalorie.
Po małym skręcie Mandali w stronę mdłej kuchni europejskiej znów do garnków sypią się przyprawy. Jagnięcy kebab (25 zł) podany z tamaryndowym i miętowo-imbirowym sosem jest tak soczysty i aromatyczny, że chciałoby się go jadać częściej i najchętniej na wynos zamiast popularnej wersji wołowego kebaba z kapustą pekińską.
Wypełniona po brzeg miseczka z jagnięciną w zielonym curry (28 zł) też ma zdecydowane, pociągające autentycznością smaki limonki kaffir, mleka kokosowego i jagnięcego „wiaterku”.
Dania są bardzo smaczne, więc o tym, że jesteśmy w tak nonszalanckim miejscu jak Mandala, przypominają tylko kieliszki i szklanki. Ta, do której nalano całkiem niezłe wino, to najtańsza, płaska wersja szkła psująca, niestety, odbiór trunku. Podobnie jak szklanica do piwa, również została przed chwilą wyciągnięta ze zmywarki, o czym świadczą niewytarte smugi i krople wody.
Piszę o tym miejscu z nostalgią, bo taka przejedzona Kukbuczyca jak ja koncentruje się już tylko na restauracjach, a nie klubach. Może jednak kiedyś, będąc w Mandali, doczłapie na pierwsze, imprezowe piętro? W końcu jest całkiem blisko.
Mandala
ul. Emilii Plater 9/11
Warszawa